T_KAROLIN_HOME_LABELT_KAROLIN_HOME_LABELEN
Publikacje

Pan od Mazowsza

Bez Sygietyńskiego nie byłoby „Mazowsza”. Traktował swe zadanie jak misję. Zawsze pozostawał w tle dzieła, pełen szacunku do tradycji. Zarzucono mu, że fałszuje pierwowzór, ale żaden z kontestatorów nie dokonał rzeczy tak wielkiej jak Sygietyński, nie sprawił, że każdy Polak potrafi zanucić piosenki znane dotąd tylko gdzieś pod Opocznem, Radomiem czy Kadzidłem.

Czarno-biały portret przy fortepianie, uśmiechnięty Tadeusz Sygietyński

Większość dorobku tego cenionego kompozytora, pianisty i dyrygenta: partytury, zapisy nutowe, kompozycje i szkice spłonęły we wrześniu 1939 roku. A odgrywał przecież znaczącą rolę w życiu artystycznym przedwojennej Polski. Działał w teatrze, operze, czy modnym przed wojną kabarecie.

Był autorem koncertów symfonicznych, w których już wtedy wybrzmiewała fascynacja polskim folklorem (m.in. Cztery suity ludowe). To on wprowadził na deski polskich teatrów Operę za 3 grosze Brechta.

 

Legenda, podsycana przez Mirę Zimińską, powiada, że podczas Powstania Warszawskiego, kiedy właściwie żegnali się z życiem, siedząc skuleni w jednej z warszawskich piwnic, Sygietyński zapytał ją, czy – jeśli przeżyją bombardowanie – pomoże mu stworzyć zespół muzyczny, kultywujący tradycje polskiego folkloru. Ten świetnie wykształcony człowiek, pozostawał bowiem pod wielkim wpływem dokonań Oskara Kolberga. Zimińskiej w obliczu śmierci było wszystko jedno – zgodziła się.

 

Bardziej oficjalna wersja sprowadza powołanie do życia „Mazowsza” na skutek dyspozycji ówczesnego ministra kultury, który w 1948 roku, odpowiedzialnym za to zadanie uczynił właśnie Tadeusza Sygietyńskiego. Ten bezwzględny, jak się miało okazać, mariaż sztuki z polityką był później przyczyną wielu trosk profesora. Władza ludowa kochała artystów miłością chimeryczną – ministrowie co prawda ściskali ręce Zimińskiej, ale jej wieloletnie prośby, by otrzymywała wynagrodzenie za swą pracę, spotykały się z arogancką odmową. Sygietyńskiego to wynoszono na piedestał, to bezwzględnie szykanowano, odbierając mu wpływ na kierowanie zespołem. Los obdarzył go niezwykłą umiejętnością – z determinacją zaczynał wielokroć w swym życiu wszystko od nowa. Oboje z Mirą zdawali sobie sprawę, że dzieło przerosło ich marzenia – poświęcali mu się więc bez reszty, a własne ambicje stawały się dla nich drugorzędne.

Przy fortepianie siedzi młody Tadeusz Sygietyński, obok niego stoi kobieta, na fortepianie nuty, na które wspólnie patrząSala prób, przy fortepianie Tadeusz Sygietyński, po jego lewej stronie ustawiony w rzędach chór ZespołuPrzy fortepianie siedzi Tadeusz Sygietyński w tle stoi chór Zespołu
1 /

Zimińska we wspomnieniach pisze, że w początkach powstawania zespołu Tadeusz jeździł po wsiach „jak szalony”. Miał dar zjednywania ludzi, przywoził więc z tych wypraw coraz więcej materiału muzycznego… i członków nowego zespołu. Najczęściej były to biedne, wiejskie dzieci, noszące w sobie jeszcze pamięć przerażenia wojną. Swój pobyt w Karolinie określały po latach, jako przepustkę do raju, do świata, o którego istnieniu nie miały pojęcia. Mira w tym czasie, sobie tylko znanymi sposobami, zyskiwała zaufanie gospodyń, które otwierały przed nią kufry pełne strojów, kolorowych wełniaków, przepysznie haftowanych, krochmalonych koszul, chust, czepków, zapasek.

 

Sygietyński traktował swe zadanie jak misję. Działał z zapamiętaniem, bez reszty oddając się tworzeniu repertuaru. Prawda, którą usłyszał w tej prostej muzyce potęgowała jego zapał. Zachowywał się jak jubiler, który podnosi zakurzony, przydrożny kamień, mijany dotąd obojętnie przez wielu. Szlifuje go, wygładza i wydobywa zeń pełen blask, pełnię tajemnicy, szlachetne piękno klejnotu. Tak właśnie wygląda historia znakomitej części repertuaru zespołu. Usłyszana przypadkiem pieśń, zanucona przez nowo przyjętą do „Mazowsza” dziewczynę, otrzymuje nowe życie. Trudno inaczej, niż przez autentyczne, głębokie olśnienie Sygietyńskiego tą kulturą, wytłumaczyć późniejszą siłę odziaływania „Mazowsza” na emocje odbiorców.

Profesor, jak go nazywano, wydobywał ze swych kompozycji liryczny charakter ludowej pieśni. Jego ucho wyczulone było na tę rzewną nutę, wygrywającą nieugaszoną przez pokolenia tęsknotę. Nawet utwory żartobliwe, dynamiczne, zawadiackie podbite są, gdzieś hen, tą natrętnie powracającą nutą. Sygietyński doskonale ukazał to w Oberku opoczyńskim, gdzie narastająca dynamika urzeka, woła i wciąga jak wir. Wiedzie w jakieś wielkie, tragiczne nieznane. Wprost do serca żywiołu. „Nie wiem jak to się wymawia, ale mógłbym patrzeć na to bez końca” – napisze później jeden z zachodnich krytyków.

 

Twórca „Mazowsza” zawsze pozostawał w tle dzieła, pełen szacunku do tradycji. Zarzucano mu, że fałszuje pierwowzór. Ale żaden z kontestatorów nie dokonał rzeczy tak wielkiej, jak Sygietyński, nie sprawił, że każdy Polak potrafi zanucić piosenki znane dotąd tylko gdzieś pod Opocznem, Radomiem, czy Kadzidłem. Nikt nie uczynił muzyki ludowej nieśmiertelną – tak, jak zrobili to Sygietyńscy. Profesor tak bardzo poddał się tej stylistyce, że dziś trudno odkryć, iż znana chyba w każdym polskim domu „Dumka o ptaszku” powstała w 1948 roku w pociągu relacji Jelenia Góra – Warszawa, a nie na przełomie wieków gdzieś pod mazowiecką strzechą.

Koncerty „Mazowsza” pod batutą Tadeusza Sygietyńskiego wywoływały u widzów euforię, zachwyt krytyków. Dawaliśmy publiczności to, co dostawaliśmy od profesora – powiedzą później jego podopieczni. On pozostawał skromny, niepozorny – nałogowy palacz o charakterystycznej fizjonomii. Marian Hemar w wierszu napisanym po brawurowym występie „Mazowsza” w Londynie tak go portretuje:

(…) Jak zawsze, gdy przejęty, na twarzy się mieni

I wtedy chudy nos mu sterczy jeszcze cieniej,

Znów kołnierzyk frakowy ma za ciasny, szyją

Kręci i cały aż się nad orkiestra kładzie,

Tak pomaga tancerzom, którzy na estradzie

Korowodem kujawskim plotą się i wiją (…)

 

Irena Santor (w biografii Tadeusza Sygietyńskiego autorstwa Anny Mizikowskiej), wspomina m.in: Był człowiekiem przez wielkie „C” (…) dawał nam tylko to, co było w nim najlepsze. Spełniał dziecięce wyobrażenia o wychowawcy, przyjacielu. Okaleczeni wojną, krzywdą, która nas spotkała, tęskniliśmy za autorytetem. (…) On był naprawdę bliski ideału.

Sala prób, przed chórem Zespołu stoi Tadeusz Sygietyński, po lewej stronie na dole zdjęcia znajduje się fortepianLiczna grupa Zespołu na czele z Tadeuszem i Mirą Sygietyńskimi spacerują, w tle moskiewska panorama miastaChór zespołu Mazowsze, ubrany w ludowe kostiumy, po lewej stronie zdjęcia Tadeusz Sygietyński klaszcze w dłonie, za nimi w tle skała
1 /

Stworzył tym dzieciom świat, o jakim nie śniły. Dbał o ich kształcenie, zdrowie, nastrój, relacje z domem. Nawet przesłuchania do zespołu prowadził w sposób delikatny, licząc się z ich wrażliwością. Oni śpiewali i tańczyli a on, niby przypadkiem, był gdzieś obok. W pracy bywał gwałtowny i zawsze wymagający. „Po godzinach” serdeczny, opiekuńczy… i wynagradzający swą gwałtowność w trakcie zajęć. Obsztorcowany chłopak dostawał później mimochodem garść słodyczy. W tym tandemie – jak wspominali członkowie „Mazowsza” – to on był matką. Ojcem była Mira. Ona budziła podziw i respekt – ale to jego kochali.

 

Sygietyński pozostawił po sobie kilkadziesiąt opracowanych utworów, które „Mazowsze” śpiewa do dziś. Zachorował w czasie największych sukcesów zespołu. Moi drodzy, nie pożyję – to ostatnie słowa, jakie napisał w szpitalu. Zmarł kilkadziesiąt minut później. Zostało „Mazowsze”. I Mira.

Tekst:
Katarzyna Pasieczna – rzecznik prasowy zespołu "Mazowsze"