O złotym obcasie Boruty i o kurpiowskich kurpsiach

Nie był to chłop zbiegły z pańskiego folwarku, nie zbójca szukający kryjówki w ostępach Puszczy – Zagajnicy i nie zabiedzony rycerz wyzuty przez księcia z ojcowizny i przepędzony na rozstajne drogi, lecz szlachcic w przepięknym złocistym kontuszu, w czerwonych butach po kolana i z ozdobną karabelą u boku.
– Wejdźcie, wasza miłość. Wejdźcie dalej – młynarz zgiął się w pas – Czym chata bogata, tym rada ze szczerego serca. Ufam, że nie będą wam dziś wadzić moje kumy i moi kumowie? Gromadka ludzi żyjących w oborze zebrała się tutaj, aby uczcić miodem i pośpiewkiem siódme urodziny Józefka, mojego pierworodnego. Przyłączcie się do nas, wasza miłość, łaskawie o to proszę.
Nieznajomemu natychmiast zwolniono miejsce na ławie, najbardziej honorowe, bo u szczytu długachnego stołu. Podsunięto mu również półmisek z dziczyzną i brzuchaty dzban pitnego miodu pachnącego wrzosem.
Ledwie gość umoczył rude wąsy w napitku, ledwie przełknął kęs mięsiwa, zaraz wyciągnął z sakwy podróżnej nowiusieńkie buty z czerwonej skóry i postawił je pośrodku stołu.
– Popatrzcie, ludkowie puszczańscy – rzekł – co niosę ze sobą. Butki z safianowej skórki, z prawdziwymi złotymi podkówkami. Takie samiutkie, jakie mam na nogach. Może kto z was chciałby je przymierzyć?
– Puszczaków na buciska nie stać – zauważył młynarz. – Wszyscy w borze chodzą jeno boso.
Nieznajomy sięgnął po dzban, przepił, otarł wąsa i zapytał grzecznie:
– A cóż szkodzi je tylko przymierzyć? Czyż nie wyglądają na wygodne?
– Piękne są. Śliczności – zachwycili się ludziska – Podobnych nie wkłada ani burmistrz Ostrołęki, ani łomżyński starosta, nawet kiedy wybiera si na dwór królewski do Warszawy. Lecz co mogą. Być warte takie butki w borze? Wśród zarośli i na mokrych piachach?
– Co warte? Najłatwiej sprawdzić w tańcu. Liche ciżmy obertasa nie wytrzymają, rozlecą się na kawałki – doradził młynarz, który niedawno wyniósł się z Przasnysza i na stale osiadł w głębi królewskiej Zagranicy.
– Słusznie powiadasz, gospodarzu. Sprawdzić buty trzeba. A zatem, która puści się ze mną w tany? – nieznajomy rozejrzał się dookoła i zaczął wskazywać palcem. – Może ty, jejmość Maciejowa? A może ty, jejmość Kowalicha? A może ty, jejmość Rudnikowa?
Niewiasty strapiły się. I trochę zaniepokoiły. Tańcować by rade, tylko że temu szlachcicowi cos dziwnie ze ślepiów patrzyło. Gdyby mu naprawdę jeno o taniec chodziło, rozglądałby się przede wszystkim za młódkami, a nie zapraszał je po kolei bez względu na wiek i figurę. No i skąd mógł znać ich familie?
Stanęły baby w gromadce i żadna jakoś nie śmiała pierwsza wysunąć się do przodu.
– Zatańcz z moją córką, wasza miłość – stara Kurpsiowa zdecydowała się wreszcie i pociągnęła dziewczynę za rękę. Popatrz, dziewka jak malowana. Liczko gładkie, oczy dwa czarne węgle, usta niczym dzika malina, a przy tym wysoka i zgrabna niczym młoda sosenka.
– Zgoda, babo – nieznajomy podkręcił wąsa, lecz nie ruszył się z miejsca. – Jeno, że z bosą dzieweczką tańcować nie mogę. Nie wypada. Przeciem szlachcic. I podeptać ją mogę. Lepiej niechaj włoży te czerwone butki.
– Ech, wasza miłość, kaprysisz bez potrzeby gorzej chorego dzieciucha – Kurasiowa jakby zaczęła coś podejrzewać, ale ustąpić nie myślała. – Waszmościne butki nie godzą się dla młodej dziewuchy. Za wielgachne. Dobre są dla chłopca. A zresztą, daj ci słowo uczciwej zielarki, że nie będziesz dziś tańcować z bosonogą.
– Dajesz słowo, niewiasto? A skąd weźmiesz inne buty w borze? – nieznajomy szlachcic wychylił się ponad stołem i zerknął na nogi dziewczyny. Jednakże po próżnicy. Stopy młódki skrywały się pod długą spódnicą. A poprzez gęsto tkany samodział niczego dojrzeć się nie dało.
– Stara Kurpsiowa jedno ma słowo. I dla chłopa, i dla czarta – baba wzięła się pod boki. – Nie ufasz zielarce, która niejednego z podobnych do ciebie wyciągnęła kostusze spod kosy? Nie chcesz zakręcić obertasa z moją Maryną? A to pal cię diabli! Idźże sobie, wasza miłość, choćby na samo dno piekieł. Gość żywo podniósł głowę i spojrzał bacznie w oczy rozgniewanej zielarce. Jednak poza tym co powiedziała, niczego więcej wyczytać w nich nie zdołał. Bez słowa odsunął więc czerwone butki na bok, podniósł się z ławy i skłonił przed młódką.
– Zagrały skrzypeczki, zabuczały basetle, zapiszczały dudy. Szlachcic z Kurpsiową córą ruszyli w tany. Nieznajomy dnie i noce musiał spędzać na zabawach i balach po szlacheckich dworach, bo tańcował, jakby niczego innego w życiu nie robił. Żwawo wiódł dziewczynę po izbie, to ściskając ją w pasie, to znów kręcąc z nią młynka. Wywijał przy tym hołubce, przytupywał i pohukiwał wesoło.
Ale i dziewczyna wiedziała, co to taniec. Od początku dorównywała szlachcicowi. Zmieniający się krok i rosnące tempo przyjmowała ze śmiechem.
Fruwała po izbie bez chwili wytchnienia, zamiatając spódnicą glinianą polepę. Gdzieś po godzinie obertasów, powolniaków, wywijanych, wyrwasów i zbójnickich nieznajomy szlachcic wyraźnie poczuł czerwienieć na gębie. Po następnej godzinie czoło pokryła mu rosa. Pod koniec trzeciej godziny jak gdyby zaczął tracić oddech, coraz głębiej wciągał powietrze, coraz częściej poświstywał przez nos. W czwartej raz, drugi i trzeci ugięły się pod nim kolana.
Za to Maryny zmęczenie nie imało się wcale. Nadal jaskółeczka fruwała po calutkiej izbie. Lekko, wdzięcznie niby na skrzydełkach
– Dość. Wystarczy na dzisiaj – nieznajomy zatrzymał się nagle. Puścił dziewczynę, a sam ucapił się stołu. Chwilę sapał jak zmordowany niedźwiedź, potem siadł ciężko na ławie. Przypiął się do dzbanka pełnego podpiwku. I nie odjął go od ust, dopóki nie wysuszył do ostatniej kropelki.
Tymczasem Kurpsiowa pociągnęła niewiasty ze sobą. Szczelnym kręgiem baby otoczyły gościa.
– Chodźcie i wy, kumowie! – krzyknęła zielarka do chłopów. Trza teraz ocenić, czyje nogi lepiej przetrzymały długie tańcowanie. Unieś kieckę, Marychno.
Spłoniła się dziewczyna, ale posłuchała matki. Podniosła nieco barwną spódnicę. Dopiero w tym momencie wszyscy zobaczyli, że nie była boso. Na nóżkach miała pantofelki. Ale nie takie miastowe, uszyte z cielęcej czy wołowej skóry, lecz nie widziane tu nigdy trepki uplecione z jakiegoś łyka.
– Widzicie, żem nie zełgała – stara Kurpsiowa znowu wzięła się pod boki i natarła na nieznajomego. – Coś tak, wasza miłość gębę szeroko rozdziawił? Bacz, aby ci wróblisko nie wleciał do dziury.
– A bo...a bo takich ciżem nigdy nie widziałem – szlachcic fuknął spod ryżych wąsów – Nie wiem, czy w ogóle można je uznać za buty?
– Masz, acan, wątpliwości? A niby dlaczego? – Kurpsiowa ściągnęła brwi gniewnie. Dobry bucik z safianowej skóry, dobry też i z lipowego łyka. Ważne przecie, że i jeden, i drugi chronią nogę w potrzebie. A że pantofelki Marychny nie wyszły z warsztatu łomżyńskiego szewca? A czymże moje dłonie gorsze od jakiegoś dratewki? Przypatrz się im dobrze, wasza miłość.
To mówiąc zielarka potrząsnęła groźnie kułakami tuż przed nosem przybysza.
– No tak... niby tak – zająknął się szlachcic, cofając gwałtownie głowę.
Kolej na ciebie, wasza miłość – Kurpsiowa pochyliła się nad ryżowłosym. – Teraz ty podnieś nogę, abyśmy mogli przekonać się, co warte są te twoje buciki z czerwonej skóry, ze złotymi podkówkami. Wysoko dźwignij nogę, niechaj ludziska obaczą, co z obcasem i co z podeszwą?
Nieznajomy zawahał się. Zerknął pod ławę. Z wierzchu cholewki wyglądały wcale nieźle. Ale jak spody przetrzymały szalone obertasy? Zgadnąć trudno.
Zanim szlachcic zdecydował się, czy wypada mu spełnić życzenie zwyczajnej leśnej baby, doskoczył do niego młody kowal i pochwycił za nogę mocno niczym żelaznymi kleszczami. I zadarł ją tak wysoko, że nieznajomy omal nie zleciał na podłogę. W ostatniej sekundzie złapał się ławy.
Patrzą chłopy, patrzą baby i źrenicom własnym uwierzyć nie mogą. Po czerwonym obcasie ze szczerozłotą podkówką ani śladu. Oderwał się widocznie przy którymś z mocniejszych hołubców. Zamiast obcasa – ogromna dziura. W dziurze zaś zamiast ludzkiej pięty – czarne kopyto.
– Ludzie miłościwi, toć to nie człowiek, ale leśny diabeł – jęknął młody kowal – Sam Boruta. Szlachcic, tyle, że z piekła rodem.
– Kumotry, do roboty, łapta co rychlej za drągi – pierwszy oprzytomniał młynarz, sięgając po miotłę. – Prać Borutę za wszelkie nieszczęścia, jakie sprowadził na nas w borze. A potem związać biesa powrozami i zaciągnąć do Łomży albo Ostrołęki. I jak należy wykąpać go tam w wodzie święconej.
Trzeba przyznać, iż pomysł młynarza był przedni. Niestety, jak to często u nas bywa, na dobrym pomyśle wszystko się skończyło. Leśny diabeł okazał się szybszy i sprytniejszy. Nie czekając na to, co może wydarzyć się za chwil, wrzasnął z całej siły:
– Chłopy, baby, patrzcie lepiej, co błyszczy tam w kącie! Ani chybi, oto szczerozłota podkowa, com ją zgubił w tańcu. Widział kto z was tyle złota w kupie? Oj, bogaty będzie ten, kto pierwszy ją podniesie i skryje za pazuchą. Ale kto będzie tym pierwszym?
Zakotłowało się w młynowej izbie, że opisać nie sposób. Z piskiem rzuciły się baby i dziewki w stronę skarbu. Śmignęli za nim chłopy zapominając o bożym świecie i o diable Borucie. I nie dziwota, każdy bowiem wolałby być bogaty aniżeli biedny. Podobnego harmideru nie słyszano jak Zagajnica Zagajnicą.
Wyciągają ludziska ręce na wyścigi, przepychają się, wrzeszczą. Gdzież ten piekielny obcas? Gdzie złoto?
Na podłodze widać jeno garstki świeżego popiołu. I czuć swąd rozchodzący się z kąta.
W tym samym momencie drzwi młyna otworzyły się same ze skobla i z hukiem wyleciały z zawiasów. Gwałtowny przeciąg zdmuchnął łuczywo zatknięte u komina nad piecem. Diabelskie ciemności ogarnęły izbę.
Kiedy znowu zaświecono łuczywo, ława była pusta. Tylko kowal macał przed sobą rękami, ani rusz nie mogąc pojąć, w jaki sposób więźniowi udało się czmychnąć.
Wyskoczyli ludziska z kijami za próg, ale nadaremnie. Po Borucie ani widu, ani słychu. Jeno gdzieś w konarach stareńkiego dębu zachichotał jakiś głos przenikliwy i straszny, aż ciarki przebiegły po plecach i babom i chłopom.
– Słyszycie? Boruta się śmieje – szepnął któryś z puszczaków żegnając się z rozmachem. – Jeszcze sobie z nas szydzi, diabeł przeklęty.
– Jaki znów diabeł? Przecież to zwyczajny puszczyk. Nocne ptaszysko – usiłował wyjaśnić kowal, od maleńkości rozmiłowany w ptasich trelach.
Nikt go jednakże nie chciał słuchać. Każdemu milsza była własna wiara w czarty i cuda. Złamany obcas ze złotą podkówką i czerwone buciki, pozostawione przez Borutę na stole, zamienione w garść popiołu wiatr rozwiał na cztery strony świata. Diabelskie złoto nie wzbogaciło nikogo. Za to puszczacy od tam tej pory przestali chodzie boso. Stara Kurpsiowa nauczyła ludzi wyplatać z lipowego łyka borowe chodaczki. Kiedy puszczacy pojawili się na ostrołęckim rynku w lipowych łapciach i opowiedzieli panu staroście przygodę z leśnym Borutą, rajca miejski, imć Pankracy Dratewka, prychnął pogardliwie:
– Phi, diabła warte i tamte czerwone cholewki Boruty, i te wasze lipowe kurpsie zielarki Kurpsiowej. But ma być butem szewskim i basta.
Rajcowie ostrołęccy przytaknęli mu zgodnym chórem. Człek zamożny i szanujący się powinien chodzić na tym świecie w butach z dobrze wyprawionej skóry cielęcej albo wołowej, zeszytych i podbitych na zacnym kopycie, a nie w jakichś tam lipowych choda kach. Najpierw rajcowie, a w ślad za nimi i pozostali mieszczanie w Ostrołęce i w Łomży obuwie z łyka nazywali pogardliwie kurpiami, natomiast noszących je puszczaków Kurpikami lub Kurpiami.
Wiele dziesiątków lat minęło, zanim te dwa słowa nabrały godnego znaczenia, Kurpiowie zaś zaczęli być dumni z tego, że są właśnie Kurpiami.
Dzisiaj o dzielnych Kurpiach i o Puszczy Kurpiowskiej uczą się dzieci w szkole, za to o imci Pankracym Dratewce nie pamiętają nawet najstarsi dziadkowie. Imię ostrołęckiego majstra zachowało się jedynie w naszej legendzie. No i bardzo dobrze. Wszakże i sławne niegdyś buty szewców ostrołęckich również przeszły do legendy.